fbpx

Jacek R.

0

Dlaczego warto wstawać w środku nocy oglądać Rubio?

Pamiętacie drużynę Minnesoty Timberwolves z poprzedniego sezonu? Byli na absolutnym dnie ligi i naprawdę mało kogo obchodziło, co u nich słychać. Jedyne spektakularne wyczyny Kevina Love’a, kolejne bite rekordy w double-doubles i nominacja do All-Star były w stanie (przynajmniej mnie) zainteresować tą drużyną. Sytuacja w tym sezonie diametralnie się zmieniła, a to wszystko za sprawą jednego gościa ze słonecznej Hiszpanii – Rickiego Rubio. Co jest w nim takiego wyjątkowego, że potrafi tak poruszać tłumy i pobudzać naszą koszykarską wyobraźnię?

Zacznijmy od odrobiny historii. W roku 2006, w wieku niespełna 16 lat (a może nawet wcześniej) Ricky został okrzyknięty cudownym dzieckiem hiszpańskiej (i w sumie w ogóle światowej) koszykówki. Dlaczego? W wieku niespełna 16 lat poprowadził drużynę Hiszpanii do mistrzostwa Europy do lat 16. I to nie w byle jakim stylu. W turnieju zdobył dwa razy triple-double i raz quadruple-double. Ok, statystyki nie grają, w takim razie sprawdźcie to: w meczu finałowym z Rosją zdobył 51 punktów, 24 zbiórki, 12 asyst i 7 przechwytów.

Oczywiście był to tylko poziom juniorski, ale później, już na profesjonalnym, europejskim poziomie radził sobie też nie najgorzej. Od sezonu 2005/06 (debiut w wieku 15 lat!) z powodzeniem kierował ofensywą Joventutu Badalona i w kolejnych sezonach, reprezentacji seniorów Hiszpanii. Można by pomyśleć, że grając w tak szczeniackim wieku na takim poziomie, mogła chłopakowi odbić palma i mógł zacząć gwiazdorzyć. Nic z tych rzeczy, jego rodzice zadbali o to, żeby miał święty spokój do osiemnastki, aby mógł się dalej spokojnie rozwijać. To wszystko nie pozostało  oczywiście obojętne dla skautów NBA, w drafcie 2009 Ricky został wybrany z 5 numerem i fani NBA z niecierpliwością oczekiwali na jego debiut.

Tamtego lata okazało się jednak, że Leśne Wilki i ich kibice będą musieli się jeszcze obejść  smakiem. Rubio oznajmił, że spędzi jeszcze dwa lata w Europie i doszlifuje swój warsztat w większym klubie – Barcelonie. Nie obyło się bez echa, jedni mówili, że się boi rywalizacji na najwyższym poziomie, inni, że chce zostać drugim Navarro i być gwiazdą w Hiszpanii zamiast drugoplanowym graczem w NBA. Złośliwi nawet mówili, że w Minny za zimno dla dzieciaka, który wychował się w iberyjskich upałach. Można było odnieść wrażenie, że Ricky trochę przejął się tym wszystkim, bo trochę spuścił z tonu. Grał swoje, ale bez szału, a miał być przecież coraz lepszy. Do tego występ na ostatnim Eurobaskecie już totalnie zawalił. Zewsząd pojawiały się głosy, że już się wypalił, że Calderon jest lepszy i Ricky już go nie prześcignie. Nikt jednak nie śmiał wątpić w to, że brakuje mu talentu.

Gdy w końcu skończył się ten nieszczęsny lokaut (pamiętacie ten piękny moment? cały dzień z bananem na twarzy), znów rozgorzała dyskusja o Rickym. Powrócił temat spapranych mistrzostw Europy, braku rzutu, atlecyzmu pozwalającego bronić silniejszych rozgrywających i kończyć akcje pod koszem. Co na to wszystko Ricky? Solidnie przepracował lato i już w swoim debiucie, z jedną najlepszych drużyn NBA – Thunder, zamknął wszystkim usta.

Fani w Minnesocie uwierzyli w niego, pierwszy raz od 4 lat zapełnili halę po brzegi. Opłaciło się. Nigdy nie widziałem takiego połączenia pewności siebie, finezji i efektywności u debiutanta wchodzącego z ławki przy silnej konkurencji na swojej pozycji. Pomyślcie, wielu kolesi wchodzących do ligi ma problem z przestawieniem się z roli gwiazdy drużyny na pomocnika z ławki. Tylko pierwsze parę numerów draftu mogą sobie pozwolić na grę w starting five od początku, ale na wszystkich graczach z pierwszej dziesiątki wywierana jest naprawdę ogromna presja. Setki dziennikarzy, konferencje prasowe, fani w hali, przed komputerami i TV. Rubio po prostu dał radę w debiucie.

Po pierwszym meczu Rubio niektórzy jego krytycy zmienili swoje opinie o 180 stopni. Nagle Ricky stał się profesjonalistą, który przecież biega po profesjonalnych parkietach już od paru dobrych lat i dlatego gra tak dobrze. Inni zaś wstrzymywali się z zachwytami i twierdzili, że jeden występ to “za mała próbka”. Tymczasem Ricky wciąż gra swoje. Po 7 meczach zalicza blisko 10 punktów i 7 asyst przy skuteczności 52% z gry i 50% za trzy. Wszystko to w 27 minut gry na mecz, wchodząc z ławki, ale przeważnie zostając na końcówki. To wciąż mała próbka, ale oglądając go, naprawdę łatwo sobie wyobrazić, że będzie trzymał poziom.

Ricky ma w sobie coś niepowtarzalnego, że nie da się go nie lubić. Z miejsca złapał wspólny język z młodymi kolegami z drużyny, szczególnie z kolejnym debiutantem Derrickiem Williamsem, którego konsekwentnie dokarmia podaniami. Gdy Rubio podaje piłkę widać, że nie chodzi tylko o to, żeby dotarła ona do kolegi, ale także o to, żeby przeciwnicy zupełnie stracili pojęcie gdzie ona się znajduje, a cała hala złapała się za głowę. Mimo to absolutnie nie widać w nim gwiazdorstwa. Jest cały mecz maksymalnie skoncentrowany i po prostu wie, że umie to robić tak efektownie. Oczywiście zdarzają mu się straty, nikt nie jest idealny, ale czuć w nim to przekonanie, że po stracie zrewanżuje się w zamian dwoma jeszcze lepszymi podaniami i przechwytem w paru kolejnych akcjach. Wszystko na boisku robi z taką lekkością, jakby po prostu urodził się, żeby grać w tę grę. Tak jak dzikie zwierzęta rodzą się, by polować na słabsze, tak Ricky urodził się, żeby rozgrywać i sprawiać, że tak śmieciową drużynę jak Timberwolves nagle wszyscy chcą oglądać. Ma to we krwi, ten instynkt, zero niepotrzebnych ruchów. Naprawdę warto wstawać w nocy, żeby go podziwiać.

Pozostaje tylko czekać jak będzie się rozwijał i śledzić dalszy bieg jego drużyny, a może i kolejnych. Gdybym rok temu w niedzielę o 19 miał oglądać Wolves z Wizards to bym się chyba przekręcił, a teraz właśnie zasiadam do meczu w oczekiwaniu na kolejne zwycięstwo Wilków, w końcu to ostatni darmowy dzień ILP => jutro trzeba wyskoczyć z kasy. Gdyby jeszcze tylko Rubio wskoczył do pierwszej piątki, a Ridnour został wymieniony. Wymarzył mi się właśnie taki trade: Michael Beasley + Darko Milicic + Luke Ridnour + Martell Webster za Dwighta Howarda + Quentina Richardsona. Kasa się w miarę zgadza, Magic dostają coś zamiast niczego za Howarda (i tak pewnie odejdzie) – młody talent Beasley, defensywny center, prawdziwy rozgrywający i schodzący kontrakt Webstera na nabytki w lato. Wyobraźcie sobie wtedy Wolves, Howard wszystko blokuje lub sprawia, że przeciwnicy pudłują, razem z Love’em wszystko zbierają. W ataku Rubio ciśnie pick&rolle z Howardem lub dogrywa mu na post-up, a Love rozciąga defensywę czekając za 3. To byłoby coś. Tylko niestety Minny nie jest jednym z głównych rynków w NBA, więc wątpię, żeby Dwight chciał tam grać, marzenie ściętej głowy…

Komentuj

Gwiazdy Basketu