Z jednej strony, jest to jeden z lepszych tatuaży o tematyce koszykarskiej, jakie kiedykolwiek widziałem. Widząc to pierwszy raz, wysłałem to zdjęcie do większości kumpli i pokazałem nawet zniesmaczonej mamie, która za żadne skarby nie mogła zdzierżyć tematu. I poniekąd ją rozumiem. Nigdy nie wytatuowałbym sobie czegoś takiego. Z całym szacunkiem dla Jordana i jego niesamowitych osiągnięć. Jest gościem, który inspiruje po dziś dzień miliony ludzi na całym świecie, ale to już chyba idzie trochę za daleko, jeśli chodzi o składanie mu hołdu. Rozumiem pomniki, rozumiem kolekcję koszulek, autografów, biografii i może nawet pomniejszych tatuaży z jego podobizną, ale tutaj kolega troszkę popłynął. Można załatwić sprawę tak:

Stonowana wersja na przedramieniu, ramieniu bądź łydce chyba wystarczy. Przynajmniej moim zdaniem. I nie chcę tutaj brać pod uwagę skrajnych przypadków pokroju Chrisa Andersena czy JR Smitha i ich ozdób na skórze – mówimy tutaj cały czas o fanach, przypominam. Podobną pracę nosi też jeden z fanów Kobe Bryanta:

W sieci trafiłem też na całkiem fajny tatuaż fana New York Knicks, a w szczególności Patricka Ewinga. Wygląda całkiem fajnie, zobaczcie:

Jak widzicie, można tę kwestię załatwić z klasą i w dobrym guście. I choć osobiście nie jestem fanem tatuowania sobie kogokolwiek na własnym ciele, a już na pewno nie podobizny swojej życiowej wybranki bądź też jej imienia (nigdy nie wiadomo, jak się sprawy potoczą), to jestem w stanie zrozumieć trzech powyższych rzezimieszków.

CZYTAJ DALEJ >>