fbpx

Old but gold: Manu Ginobili

16

Emmanuel Ginobili to myślę, jeden z najbardziej niedocenianych zawodników w historii amerykańskiej koszykówki.

Od zawsze rezerwowy, ze śmiesznym nosem i łysiną nie robi na przeciętnym dzieciaku zaczynającym swą przygodę z NBA żadnego wrażenia. A jednak masz świadomość, że bez niego nie byłoby tytułów mistrzowskich San Antonio, a gdyby mierzyć wartość boiskową w najgorętszych chwilach, niewielu utrzyma ciśnienie podobnie jak Argentyńczyk. Czterdzieści lat na karku i proszę, przecież ten facet to już legenda!

Swe największe triumfy święcił dwanaście, trzynaście lat temu, ma cztery pierścienie mistrzowskie, złoto olimpijskie z reprezentacją narodową. No to jak to jest, że wymieniając największe gwiazdy ubiegłej dekady NBA praktycznie nie mówi się o chłopaku z Bahia Blanca?

Sportowa krew

Jako dzieciak był chudzielcem. Chłopczykiem, którego zbyt porywisty wiatr mógł strącić z klifu tak, jak przy wiosennych porządkach zdmuchujemy kurz z zapomnianych książek. Nie należał też do osób, które patrzyły na świat z wysokiego pułapu. Mimo wszystko, w jego żyłach płynęła krew z domieszką sportowego szaleństwa. W Ameryce Południowej, zamiast smoczka dostajesz do buzi piłkę do nogi. Futbol jest tam religią, a tych, którzy chcą w najbardziej namacalny sposób zasmakować w tym jak ludzie postrzegają tam piłkę nożną, serdecznie zachęcam do przeczytania „Wojny Futbolowej” Ryszarda Kapuścińskiego.

Jednak w przypadku Bahia Blanca było nieco inaczej. Położone zaledwie 4 godziny drogi samochodem od boskiego Buenos, było zagłębiem koszykarskich klubów, więc dla chłopaków pragnących oderwać od siebie łątkę talentów wyłapywanych jak muchy przez lep przez europejskich skautów piłkarskich nie było lepszego miejsca. Ojciec Emanuela, jak twierdzą naoczni świadkowie, był fenomenalnym rozgrywającym, a dwaj jego bracia występowali w prowadzonym przez niego zespole – Bahiense del Norte. Chłopak miał od kogo się uczyć, a często przesiadywał na treningach wpatrując się w pomarańczową piłkę, tak inną od „narodowej” futbolówki.

Gonna be like Mike

Złapał bakcyla, a kiedy do swojego świata wciągnie Cie koszykówka, to nie ma już odwrotu. Zaczął obsesyjnie oglądać mecze NBA, kiedy tylko mógł, a łatwo nie było, bo o transmisję w tamtych czasach było naprawdę ciężko. Jak każdy dzieciak wychowany na koszykówce z lat 80 i 90 chciał być drugim Jordanem. Podziwiał go na tyle, że w pokoju nad łóżkiem zawisł prawdziwych rozmiarów plakat Air Jordan.

Marzenia są piękną sprawą, ale bardzo często przeplatają się z jeszcze „piękniejszymi” rozczarowaniami. Warunki fizyczne Manu, nie był zachwycające, a żaden skaut nigdy nie wpisał obok rubryczki z jego personaliami „elite prospect”. Jako nastolatek, nie łapał się nawet do juniorskiej kadry narodowej, a dla większości graczy spoza USA jest to pierwszy punkt zaczepienia przy staraniach o NBA, czy chociażby NCAA. Nie został wybrany nawet do miejskiej drużyny gwiazd.

Wtedy zdarzyło się coś, co nazywamy cudem dojrzewania. Hormony buzują w ciele, tocząc nie do końca zrozumiałą walkę i tak jak swój idol z dzieciństwa w zatrważającym tempie zaczął rosnąć. Przez 2 lata urósł o 10 cali i na początku wcale nie wydawało mu się to pomocne. Jakże mogło być inaczej skoro nagle okazało się, że 192 centymetrowy rozgrywający waży 72 kilogramy. Z pomocą znowu przyszło dojrzewanie i w głównej mierze ciężka praca na siłowni. Stawał się mocniejszy i sprawniejszy, dopiero odkrywając drzemiący w jego ciele i umyśle potencjał.

Trampolina do gwiazd

Wszystko złożyło się na jego debiut w profesjonalnym baskecie, w wieku 18 lat. Trzy lata później był już najlepiej punktującym argentyńskiej ligi, co nie mogło odbić się bez echa w światowym baskecie. Szansę postanowiła mu dać słoneczna Italia. Podpisał kontrakt z Basket Viola Reggio Calabria, a co najlepsze, ciągle rósł, zbliżając się do upragnionych 2 metrów.

Pierwszy rok w Europie dał mu 17 punktów na mecz, ale był to jedynie wierzchołek góry lodowej, na której zbudował swoją karierę. Najważniejsze było czucie, jakiego nie da się nauczyć. Czucie gry. Miał i ma to cały czas. Po prostu instynkt, który podpowiada, w którym momencie podać i gdzie pobiec. Druga sprawa to to, że koledzy po prostu uwielbiali z nim grać, zawsze był w stanie wykrzesać z siebie iskrę geniuszu, która dodawała pikanterii całemu spotkaniu. Drugi sezon we Włoszech przyniósł mu nagrodę najlepszego gracza ligi.

Wtedy, coraz realniejsze stawało się poczucie, że zasługuje na więcej, że marzenia nie muszą być zepchnięte w najczarniejszą dziurę podświadomości. Jego nazwisko widniało w notesach skautów NBA, jednak tak naprawdę, realne zainteresowanie wykazała drużyna z San Antonio. R.C Bufford, generalny menadżer, któremu zawdzięczamy oglądanie Ginobiliego w NBA po raz pierwszy zauważył go na mistrzostwach świata do lat 22, gdzie jak zaczarowany wpatrywał się w już nie tak młodego Manu. Tajemnicza różdżka i błysk geniuszu wyrażający się jak pociągnięcia pędzla Picasso wystarczyły, żeby przekonać kierownictwo, że chłopak powinien dostać szansę. Zgłoszony do draftu w 1999, został wybrany jako 3 zawodnik od końca, przez świeżo upieczonych mistrzów z San Antonio.

Solidny zadaniowiec

Czego oczekiwać po 57. wyborze? Na pewno nie fajerwerków i występów na poziomie Meczu Gwiazd. Sam Popovich, widząc jego grę od początku dostrzegał ogromną inteligencję i wolę walki, jednak palcem wskazywał na ławkę rezerwowych. Potrzebował zmiennika, który będzie w stanie zrobić to w czym Manu był fenomenalny. Zmienić losy spotkania jednym ze swoich zagrań. Nikt jednak nie zdawał sobie sprawy, że ambicje młodego Argentyńczyka sięgają daleko poza orbitę ławki.

Jak wielu wybranych z europejskich lig zawodników, przez dwa następne lata wciąż rywalizował w lidze włoskiej, gdzie miał nabrać jeszcze większego ogrania, Virtus Bologna, klub z miasta spaghetti stał się dla niego trampoliną do gwiazd. Pierwszy sezon dał mu pierwsze miejsce w Eurolidze i tytuł MVP tych rozgrywek. Drugi rok był już ostatnią prostą, na której tylko tragedia może wyrwać marzenia o zwycięstwie. W 2002 znalazł się w NBA, gdzie z najlepszego zawodnika na kontynencie, którego imię skandowane jest w rytm grzmiących bębnów stał się… rezerwowym.

CZYTAJ DALEJ >>

1 2

16 comments

  1. Array ( [0] => contributor )
    PATRON
    Odpowiedz

    siema. manu gino, mój mvp 2005 finals. niesłychanie pozytywna postać. grzechem go nie lubić choć trochę.
    p.s. też miałem platat majka 1:1 – może to taki sam 🙂

    (20)
  2. Array ( )
    Odpowiedz

    Jeden z tych gości, którymi nigdy nie umiałem rzucać w 2k 😀 Sprytny i bardzo inteligentny zawodnik. Takich coraz mniej. Coraz mniej ludzi inteligentnych gra w basket a co raz więcej tumanów siedzących tylko na siłowni i liczących licki na instagramie czy innych fejsbukach ehhh.

    (47)
  3. Array ( )
    Odpowiedz

    Osiągnął tak wiele, tyle złotych momentów kariery, a i tak wszyscy zapamiętają przede wszystkim jak sprzątnął nietoperza. Prawie jak Hardena

    (12)
    • Array ( )

      Łoooo człowieku, tutaj klika się w artykuł w 50% dla samego artykułu i w 50% dla komentarzy, bo nieraz takie debaty się trafiają że aż miało poczytać 🙂
      A na probasket nie dosyć że artykuły są bezpłciowe jakby były robione przez jakiegoś bota to jeszcze w komentarzach takie gimnazjalne rakowisko że się czytać odechciewa..

      (6)
    • Array ( [0] => subscriber )

      Przecież połowa tutaj komentujących nie potrafi napisać jednego sensownego logicznie i poprawnie składniowo zdania; co nie zmienia faktu że probasket ma najgorszy fanbase ze wszystkich portali o koszu w PL.

      (2)
  4. Array ( )
    Odpowiedz

    Taki kozacki art o Manu a ledwie kilkanaście komentarzy. Smutny brak zainteresowania. Jak widać nie tylko w NBA jego postać jest /była niedoceniana.
    No ale… Kto chciał to przeczytał. Dla mnie tekst tak jak i sam zawodnik poprostu świetny.
    Tytuł artykułu odzwierciedla go idealnie.

    (2)
  5. Array ( )
    Odpowiedz

    Coś w tym jest, że Spurs i ich zawodników docenia się dopiero po latach zainteresowania koszykówką/NBA. Pamiętam, jak za małolata szczerze ich nie znosiłem, a zwłaszcza właśnie Manu (sam już nawet nie pamiętam dlaczego). Ich gra była dla mnie potwornie nudna i męcząca.
    Teraz, po upływie wielu lat, mimo, iż nadal nie jestem ich wielkim fanem, to jednak pojawiła się jakaś sympatia do tej drużyny. Nie sposób nie docenić geniuszu Popa, sposobu, w jaki kieruje w zasadzie całą organizacją. TD, który za młodu był uosobieniem nudziarza, zamienił się we wzór skromności i pracowitości, którym teraz dla młodszych ode mnie powoli staje się (a przynajmniej powinien) Kawhi. Co do Manu, to najlepszym komentarzem jest to, jak cieszyła mi się wczoraj w nocy micha, kiedy taki stary lis szkolił jakże potwornie mocnych i młodych Dubs oraz jak smutłem przy jego pożegnaniu z kadrą na IO. Tak czy siak, podsumowując moje wypociny, skoro i tak wszyscy w NBA czytają GWBA – Manu, szacun, jesteś wielki! Kolejny świetny gracz minionej generacji, na której wychowałem się koszykarsko, odchodzi ustępując pola młodym $łegom, smutno.

    (3)
  6. Array ( )
    Odpowiedz

    Manu jest jedyny – nie ma drugiego takiego plejera. Pokazywać jego grę młodzieży jako wzór. Uwielbiam patrzeć jak pomyka. Mój rocznik – 77′.
    PS Jebanany Zaza….

    (1)

Skomentuj mymom Anuluj pisanie odpowiedzi

Gwiazdy Basketu