fbpx

Lenny Cooke: legenda której nie było

27

Nie wiem czy też tak macie, ale mi NBA pomaga zwlec się z wyra. Kiedy dzwoni budzik i sięgam po telefon, pierwszy swipe jest po to, żeby wyłączyć ten cholerny alarm, drugi po to, by odblokować ekran i odpalić apkę NBA. To znaczy tak jest w sezonie, bo gdy liga ma wakacje często najpierw odpalam GWBA, zwłaszcza jeśli był ostatnio jakiś mój artykuł i mogą być pod nim nowe komentarze. Wtedy czytam je, a potem wstaję. Ostatnio pod którymś NPAW przeczytałem np. iż mości Bambosz nie może uwierzyć, że to już 77. sezon NBA za pasem. Przecież dopiero co zarywał nocki w pięćdziesiątym… O stary, mam tak samo, uwierz.

Jak ten czas leci.

NBA interesuję się już dobrze ponad ćwierć wieku. Konkretnej daty nie podaję, bo sam nie mogę się zdecydować, czy liczyć od momentu, w którym zacząłem zbierać karty z koszykarzami, czy może wcześniej, od czasu gdy razem ze starszym kuzynem wrzucaliśmy piłkę do siatkówki do stojącego na piecu odwróconego taboretu u babci. W czasie gdy jedynym dostępnym internetem była telegazeta (jak ktoś miał szczęście) wiedzę czerpało się z opowieści i czapeczek z rynku. Kuzyn mówił mi te wszystkie fantastyczne nazwy i obce nazwiska, a ja próbowałem sobie to jakoś wyobrazić, co dla takiego małego szczyla było równie trudne jak trafienie w ten cholerny taboret, ale wciągało jak diabli.

“Dziś sam jestem dziadkiem…”

Zupełnie jak w reklamie tych słodkich cukierków. Nie tyle w życiu, co na wielu salach, na jakich się pojawiam. Lata śledzenia NBA zaowocowały tym, że znam mnóstwo zawodników, jacy przewinęli się przez ligę na przestrzeni lat. Gdy podczas oglądania meczu z ziomkami rzucę “O, Popeye na ławce Denver!”, kumple zwykle pytają “Kto?” a ja wyjaśniam, że kiedyś ten uszol notował średnie double double w Dallas Mavericks, ale z osobistych to skuteczność miał jak ja do taboretu. “Jakiego taboretu!?”- pytają zdziwieni, ale macham tylko ręką, “Oglądajmy!”

Naprawdę rzadko się zdarza, żebym kogoś “z mojej ery” nie kojarzył. Więc gdy trafiłem na takie nazwisko, pomyślałem, że zrobię o gościu artykuł. Być może nazwisko Cooke nic Ci nie mówi, Drogi Czytelniku, ale był czas gdy ten chłop latał prywatnymi samolotami agentów, woził się autami wyposażonymi w drzwi nożycowe i wchodził bez kolejki do najlepszych nowojorskich klubów, a nawet uczestniczył w spotkaniach z Kobe Bryantem. Było to jeszcze przed NBA bo, i powiedzmy to sobie od razu we wstępie, Cooke nigdy do ligi nie trafił.

#Talent

Leonard Cooke miał niesłychany talent do gry w koszykówkę. Trenował od 15. roku życia i w swoim czasie jego nazwisko znaczyło tyle samo (jeśli nie więcej) co nazwiska topowych prospektów w skali kraju: LeBrona Jamesa, Carmelo Anthony’ego czy Chrisa Bosha. Był od nich wyżej sklasyfikowany, bo to on był na pierwszym miejscu rankingu graczy licealnych, nie żaden z wyżej wymienionych. Wtedy jeszcze należeli do jednego świata, dziś do dwóch zupełnie różnych. Gdy oni wciąż związani są ze światem NBA, on jest anonimową osobą, mijaną na ulicy jak tysiące innych. Jak mogło się to stać?

25/10

W trzeciej klasie liceum notował statystyki na poziomie 25 punktów, 10 zbiórek i 2 bloki oraz przechwyty na mecz. Mierzył poniżej dwóch metrów i grał jako rozgrywający. W czwartej klasie zwiększył średnią do 31.5 punktów. Stanowe przepisy zmusiły go do zaprzestania uczestnictwa w rozgrywkach szkolnych gdy skończył 19 lat, ale na tym etapie w notesach wielu agentów jego nazwisko było już opatrzone stosowną adnotacją. Nieliczni zwracali uwagę na to, że może jest nieco “przehajpowany”, bo przecież rozegrał w tym sezonie jedynie osiem spotkań, ale wiecie jak to jest z opinią publiczną.

Lenny miał do podjęcia ważną decyzję. Iść na uniwerek, czy od razu dać susa na zawodowstwo? W przypadku wyboru drogi uniwersyteckiej, Cooke skłaniał się ku uczelni St. Jones, która dała do dziś lidze takich graczy jak Chris Mullin, Metta World Peace, Malik Sealy czy Mark Jackson. W dodatku była blisko.

#Exposed

Być może wszystko potoczyłoby się jak w klasycznym scenariuszu “From zero to hero”, gdyby nie słynny A.B.C.D Camp Adidasa. Lenny miał tam potwierdzić swoją wartość. Był panującym MVP turnieju i jego drużyna, jak w poprzednim roku, gromiła wszystkich na swej drodze, łącznie z ekipą Carmelo Anthony’ego w półfinale. W finale czekał na kibiców pojedynek Cooke-LeBron, na który wszyscy czekali. Niestety, w rzeczywistości okazał się on bardzo jednostronny. LeBron nie tylko ograniczył Cooke’a do 9 punktów, samemu zdobywając 21, ale też w końcówce spotkania, gdy ekipa Cooke’a wygrywała dwoma punktami, wyjął mu piłkę z rąk i popędził do kontry. Oczyma wyobraźni widzicie już ten dunk, jaki zasadził James na pusty kosz? To spójrzcie raz jeszcze, bo James, zamiast skusić się na łatwe dwa punkty, zrobił stop na łuku i z zimną krwią wpakował rywalom trójkę, po czym jego ekipa objęła prowadzenie, którego już nie oddali.

#Duma kroczy przed upadkiem

Jeden mecz jeszcze nic nie znaczył. Wciąż były szanse na angaż, zwłaszcza że, jak podają źródła, w owym czasie trzy zespoły wyrażały zainteresowanie chłopakiem. I wtedy zaczęły się złe decyzje. Zamiast kuć żelazo póki gorące, Lenny zdecydował się wrócić do szkoły na kolejny rok i odebrać dyplom. Może i było to chwalebne, ale o tyle niezrozumiałe, że nie mógł już uczestniczyć w rozgrywkach licealnych i do kolejnego draftu miał w zasadzie rok przerwy w zorganizowanej koszykówce.

Ale i to nie przekreśliło jego szans, bo przed draftem 2002 miał sporo zaproszeń na próbne treningi, ale… na żadnym się nie pojawił, twierdząc, że wiedzą z kim mają do czynienia. Próbował coś ukryć? Bał się? Aż ciśnie się na usta porównanie do Sama Bowie, który też nie był szczery z ekipami sprawdzającymi jego możliwości. Wracając do Lenny’ego, uszkodził też palec u stopy na ostatnim treningu przed draftem, gdzie tak naprawdę miał ostatnią szansę, żeby pokazać się z dobrej strony.

#Draft

Niemniej, zawodnik czuł już zapach pieniądza na zawodowstwie. Telefon grzał się od telefonów od agentów, którzy nęcili go zarobkami, roztaczając nad Lennnym widmo bajońskich sum i wielkiego zainteresowania wśród generalnych managerów. W drafcie nie znalazło się jednak dla niego miejsce, przedstawiciele wszystkich klubów wycofali się. Błąkał się potem po ligach amatorskich, gdzie zdobywał po 30 punktów na mecz, usiłując nie dopuścić, by słuch po nim zaginął. Wciąż liczył na rok 2003.

Warto w tym momencie wspomnieć, że draft 2003 był piekielnie mocny. Do ligi szykowało się wielu utalentowanych zawodników, w tym jego nemesis, LeBron James. Nadzieję Cooke’owi dawała wolna agentura. Jako free agent mógł podpisać kontrakt z kimkolwiek w lidze, ale jedyne zaproszenie na Ligę Letnią przyszło z Boston Celtics. Cooke nie zagrzał jednak u nich miejsca, zwolnili go ze składu, bo ich nie przekonał. Trzeba było nieco przewartościować swoje zapatrywania. Zazwyczaj w takiej sytuacji zawodnicy z USA decydują się na wyjazd za morze. Hiszpania, Chiny… ci lepsi, jak i liczący na duże zarobki, przeważnie trafiają właśnie tam. Bohater niniejszego artykułu otrzymał natomiast ofertę z… Filipin. Nie zastanawiał się zbyt długo, spakował walizki i pojechał.

W kilku meczach, które rozegrał za oceanem, szło mu nieźle. Niestety nie miał zbyt wiele czasu, żeby się rozpędzić i udowodnić innym swoją wartość. Doznał kontuzji. Zerwanie ścięgna Achillesa, które zawsze jest długotrwałą kontuzją, wykluczyło go z gry, ale to tylko połowa problemu. Gdy w końcu wrócił, niemal od razu zerwał w drugiej nodze. To zakończyło karierę, po której tyle sobie obiecywał.

#Lenny dzisiaj

Od fiaska na Filipinach minęło wiele kat. Lenny wrócił do szkoły, w której przeżył swoje najlepsze koszykarskie lata i która dała mu tyle złudzeń. Nie zobaczymy go już na boisku. Odbiera telefony, obdzwania turnieje, organizuje imprezy. Prowadzi nawet drużynowy autobus, pełen chłopaków, którzy ośmielają się marzyć, tak jak on kiedyś. “Tylko rozegrajcie to mądrze” – zawsze im powtarza.

[BLC]

27 comments

  1. Array ( )
    Odpowiedz

    Pamiętam jak odświeżałem rano telegazetę czekając na wyniki meczów. Zapisywałem je w excelu i sam aktualizowałem tabelę standings. Zaglądałem też do Wyborczej na ostatnie strony w poszukiwaniu zdobyczy punktowych. Czasem był bonus w postaci artykułów Panów Rutkowskiego i Wujca, którzy lata później prowadzili blog „Fruwając pod koszem”. Nie da się chyba wytłumaczyć obecnemu młodemu pokoleniu emocji przy szukaniu wyników w telegazecie. Teraz wszystko jest na wyciągnięcie ręki – mecze, analizy, highlights, statystki, pogłoski o transferach itd. Czasem już kompletnie przestaje się to doceniać. Kiedyś, w latach 90tych coś takiego się nawet nie marzyło. Szczytem marzeń była możliwość obejrzenia fragmentów meczu raz na tydzień. Potem na niemieckim ZDF NBA action 🙂

    (22)
    • Array ( )

      Rutkowskiego i Wujca też czytałem w Wyborczej, potem blogował na supergigancie już tylko jeden. Ehh kiedyś to było.

      (7)
  2. Array ( )
    Odpowiedz

    A mi się najbardziej podoba koncówka tekstu. Lenny wydaje sie zyc spokojnie, prowadzi autobus (może jakiś przyszly gracz NBA tam jest). Wiele razy w tego typu historiach albo mamy tragiczny koniec, albo facet sie zalamuje i podejmuje zle decyzje życiowe.

    (6)
  3. Array ( )
    Odpowiedz

    Fajnie napisane. Szkoda że sezon trwa to miałbym pewność że mój komentarz zostanie przeczytany 😁 .
    Najlepszego GWBA Familia na ten rok !

    (5)
  4. Array ( )
    Odpowiedz

    mój pierwszy kontakt z NBA to była 4 klasa podstawówki (rok 1986) – to było przed telegazetą, otóż kontakt ten miał formę przekazów ustnych naszego trenera, który opowiadał nam o Larrym Birdzie i Magicu i np. o tym, jak taki mały Spudd Webb pyknął 360 na konkursie wsadów.
    A trochę później był skarb kibica z Przeglądu Sportowego – stamtąd wszystkie statsy z poprzedniego sezonu i nazwiska pierwszej i drugiej piątki wszystkich drużyn na pamięć się znało

    (0)

Komentuj

Gwiazdy Basketu