fbpx

Retro NBA: z pamiętnika Izajasza – finały konferencji 1989 roku

29

Był 22 maja 1989, powoli zaczynało już świtać. Granatowy samochód z wolna przemierzał opustoszałe o tej porze ulice Detroit. Wewnątrz auta znajdowało się dwóch mężczyzn. Latarnie, ustawione równo po bokach drogi odmierzały kolejne kilometry przejechane w ciszy, bo ani kierowca, ani pasażer nie kwapili się do tego, by zacząć rozmowę.

Prowadzący Taurusa Mike Ornstein co chwila spoglądał na tylne siedzenie, na którym leżała sportowa torba. Obok niego siedział Isiah Thomas. Z kapturem na głowie i nogą opartą o boczny panel drzwi wyglądał jakby chciał zapaść się w wielki fordowski fotel. Nie mówił nic i ledwo się poruszał, ale Ornstein wiedział, że dosłownie się w nim gotuje. “Trzy na osiemnaście, ja pier%olę” – rzucił nie wiedzieć do kogo, bo głowę zwróconą miał gdzieś w prawo. “Co mówisz?”- zapytał Ornstein na moment oderwawszy wzrok od równej drogi. “Nic, skręć tutaj.”

#Game 1

Ledwie kilka godzin temu został rozegrany pierwszy mecz finałów konferencji. Chicago, które pojawiło się w tej fazie rozgrywek po raz pierwszy od ponad dekady, zdołało skraść przewagę parkietu miejscowym Pistons, wygrywając 94:88. Trzydzieści dwa punkty zdobył Michael Jordan i było to jak policzek w twarz dla słynnej obrony Tłoków. Isiah Thomas dobrze o tym wiedział, ale jeszcze bardziej uwierało go co innego. On sam miał w tym meczu skuteczność 3/18. Jordan absolutnie go przyćmił.

Dla Detroit była to dopiero pierwsza przegrana w tych playoffs, która na dodatek zakończyła ich serię 25 zwycięstw w kultowej arenie The Palace of Auburn Hills. Z kolei zawodnicy Chicago przerwali serię dziewięciu porażek z ekipą Chucka Daly’ego. Trener Doug Collins oddelegował w tym meczu Michaela Jordana do krycia Thomasa i przyniosło to oczekiwane rezultaty.

Thomas przyznawał to tylko przed sobą, ale lepiej leżeli mu rywale w stylu Nets czy nawet Knicks. Z Chicago grało mu się coraz ciężej, Jordan wciąż wzrastał w swej grze i coraz trudniej było od siebie odpędzić uporczywą myśl o tym, że przyszłość tej ligi należy do niego. Jego średnia 39.8 punktów w serii z Cleveland, kolejno 35.7 punktów versus Knicks to był jakiś kosmos. Wyglądało jakby w halach, które odwiedzał, zostawiał za sobą zniszczenie i pożogę. Znany wszem i wobec “rzut nad Ehlo” pochodzi właśnie z tamtych playoffs.

“The Shot” jakiego nie znacie

#Ten sport taki już jest

Gdy w końcu Czerwony Byk zapukał do wrót pałacu Auburn Hills, czuć było w kościach lekki niepokój, o to kogo tym razem pierwszego weźmie na rogi. Padło na Isiaha. Gdy tylko mecz dobiegł końca, miejscowi reporterzy ciasno stłoczyli się przed wejściem do szatni Pistons. Każdy chciał posłuchać wyjaśnień, jakich mógł udzielić Thomas, po feralnym spotkaniu. Zawodnik czuł, że to na niego czekają, ale wcale mu się nie spieszyło. Jeśli liczył na to, że znudzi ich czekanie aż wyjdzie spod dłuższego niż zwykle prysznica, to srogo się przeliczył.

Kiedy w końcu pojawił się przed przedstawicielami mediów, mikrofonów było więcej niż kiedykolwiek. Po kilku pierwszych pytaniach w sukurs przyszedł mu Mark Aguirre, który pojawił się wówczas w drzwiach z uśmiechem na ustach i pytaniem “No co tam ciekawego?”, puszczając oczko w stronę Isiaha. Thomas był opanowany i na każde pytanie odpowiadał rzeczowo i z namysłem, z emfazą wymawiając takie słowa jak “drużyna”, “sytuacje rzutowe”, “decyzje”. Po trzech kwadransach poczuł, że może już nieco rozluźnić krawat, choć obecny na miejscu reporter New York Timesa, Peter Vecsey, wciąż szarżował, próbując zmusić zawodnika do jakiejś kontrowersyjnej puenty. Nie wyszło. Na koniec zrezygnowany IT rzucił po prostu “Ten sport taki już jest” i z torbą na ramieniu skierował się ku wyjściu z obiektu.

#Mike Ornstein

Gdzieś w “pałacowych” kazamatach napatoczył się nań znajomy, Mike Ornstein. Od razu złapał za tobołek Thomasa mówiąc “Daj, ja to wezmę, pomogę ci!” Znając IT nie od dziś, Ornstein szybko zorientował się, że jego przyjacielowi ciąży nie tylko torba pełna koszykarskich utensyliów. To on zaproponował, że mogą się gdzieś razem pokręcić i tak rozpoczęła się ich poniewierka po nocnych ulicach Detroit. Po prostu jeździli, nawet ze sobą nie rozmawiając, a jedynym, do czego się zbliżali był kolejny świt w Motown.

#Rodman

Jest coś poetyckiego w tym, że zawodnik klubu nazywającego się Detroit Pistons, pochodzącego z motoryzacyjnej stolicy USA, dochodzi do siebie w aucie. Tym razem mam na myśli Isiah Thomasa, ale bardzo podobną sytuację, na chyba jeszcze większym życiowym zakręcie, może sobie odhaczyć Dennis Rodman. W 1993 roku, kiedy wciąż jeszcze był zawodnikiem Detroit, Rodman poczuł się zdradzony przez organizację, po serii posunięć, które obejmowały m.in. zwolnienie trenera Daly’ego.

Pewnego dnia po prostu napisałem notkę i poszedłem na parking. Miałem szafkę na broń, miałem broń w samochodzie. Miałem ją już nawet w ręce. Ale z jakiegoś powodu po prostu włączyłem tę piosenkę, zacząłem jej słuchać i rozmyślać. (…) Zasnąłem słuchając Pearl Jam. Gdy obudziłem się wokół było pełno osób. Totalnie zapomniałem, że mam pistolet w ręce. Wyciągnęli mnie z samochodu i to by było tyle. Nie chodziło o kosza, ale o to, że poczułem się zdradzony. [Rodman]

Jedną z osób, które tam wówczas były, był nieodżałowany Craig Sager. Powiedział on kiedyś:

Rodman miał broń. Zamierzał to zrobić. Powiedziałem mu, jak głupio by zrobił [Sager]

Gdy Craig zmarł, Rodman opublikował tweet z podziękowaniem za tamtą interwencję:

#Man possessed

Cofnijmy się jednak z powrotem o cztery lata, do potyczki Pistons z Chicago. Kolejne spotkanie w wykonaniu Thomasa w niczym nie przypominało już tego pierwszego. Przejażdżka pomogła pozbierać myśli? Dość powiedzieć, że w drugim spotkaniu zdobył 33 punkty (12/27 z gry) prowadząc Detroit do zwycięstwa. Mecz numer trzy w Chicago początkowo układał się po myśli Detroit, głównie za sprawą udanego startu Marka Aguirre (25 punktów). Na 28 sekund przed końcem na tablicy widniał jednak remis po 97. Niestety, zwalisty Bill Laimbeer popełnił faul w ataku na Michaelu Jordanie. Bulls zamienili to na punkty i w serii było 2-1. Demony wróciły. Dziś uważa się, że trzeci mecz był jednym z pierwszych wielkich spotkań Jordana w playoffs.

To się nie mogło powtórzyć, dlatego w kolejnym spotkaniu chłopcy Daly’ego niemiłosiernie podwajali MJ’a, zmuszając go do oddawania piłki. Jordan i tak miał 23 punkty, dzięki 12/17 w rzutach wolnych, ale z gry trafił jedynie 5/15. Na wyścigi kryli go Thomas, Dennis Rodman i Vinnie Johnson.

Keep bleeding

W okolicach piątego meczu media donosiły o napiętych relacjach między Jordanem i trenerem Dougiem Collinsem. Pistons wygrali to spotkanie, obejmując prowadzenie w serii. Na Game 6. seria wróciła do Chicago. W decydującym, jak się okazało, meczu dla tamtej serii Bill Laimbeer tak zaprawił łokciem Pippena w walce o zbiórkę, że trzeba go było odwieźć do szpitala. Sytuacja była na tyle kuriozalna, że leżącego na ziemi Pippena sędzia Joey Crawford (ten sam od technicznego dla Duncana śmiejącego się na ławce) zwlókł z parkietu za ręce bez przerywania gry!

Coś takiego w meczu eliminacyjnym finałów konferencji! Nieistotne, to wynik idzie w świat. Isiah zdobył w tym spotkaniu 33 punkty. Tym razem on i spółka zdołali odeprzeć atak Chicago. Na swoją dominację “Czerwony Byk” musiał jeszcze poczekać. Średnie sześciomeczowej serii wyglądały następująco:

  • Thomas 20.7 punktów 5.8 zbiórek 7.8 asyst 39% z gry 2/12 zza łuku
  • Rodman 6.8 punktów 13.3 zbiórek 52% z gry
  • Jordan 29.7 punktów 5.5 zbiórek 6.5 asyst 46% z gry 4/17 zza łuku
  • Pippen 9.7 punktów 7.3 zbiórek 3.0 asyst 40% z gry 3/15 zza łuku

W całej serii oba zespoły trafiły łącznie 38 z 137 rzutów za trzy, czyli 27.7 procent. Jedynym specjalistą trzypunktowym w tamtej serii był Craig Hodges (trzykrotny triumfator konkursu trójek) autor 16/37 z dystansu w sześciu meczach. Co ciekawe, trójki w tamtej rywalizacji siał także Bill Laimbeer (5/19) znany przecież głównie z podkoszowej szarpani.

#Finały

Kilka dni później rozpoczął się finał z Lakers, będący rewanżem za rok poprzedni i przegraną siedmiomeczową batalię. Tym razem Bad Boys gładko uporali się z rywalem, wygrywając w czterech meczach. Isiah i spółka zdobyli swój pierwszy tytuł. Drugi wywalczyli rok później, przeciwko Portland, a Thomas został wówczas mianowany MVP Finałów. To już jednak temat na zupełnie inną opowieść.

[BLC]

29 comments

    • Array ( )

      Tak jest. I to mówi o wielkości Mj ze w końcu wspiął się na wyżyny i ich zmiotl. A resztę wszyscy znamy. Mówię to jako kibic Pistons. Thomas to był moj 1 ulubiony zawodnik.

      (16)
    • Array ( )

      Ted James dostawał baty aż do 2010 i jakoś nie odszedł pajacu . W 2011 też dostał i co odszedł ? Dostał też w 2015 i 2017 i 2018 ponawiam pytanie odszedł ? Zrobił misia z trzema różnymi klubami a grał w ilu …w trzech . Dziękuje dobranoc Ted zgred

      (-3)
    • Array ( )

      @ted
      Pewnie że by uciekł. Tak samo jak uciekł z Miami po przegranej z MAVS, i po raz drugi w Cleveland przed GSW

      (7)
    • Array ( )

      Oj chyba nie koniecznie 😉 Bo z tego co mi wiadomo 89 to był pierwszy finał konferencji MJ i dlatego zaszła potrzeba zmiany trenera bo wiedziano, że z DC dalej nie zajadą, a czuć już było apetyt na tytuł.

      (0)
    • Array ( )

      Popiol0000 tak odszedł dopiero w 2010. Nie walczył tylko odszedł. Nie próbował tylko odszedł. Tworzyć Dream Team w Miami. Tak przegrali z Dallas ale wiedział ze jest potencjał i został. Zdobył tytuł tak, ale jak zobaczył że Miami sie sypie odszedł. Nie został i nie walczył tylko odszedł. Poszedł do Cavs niby po tytuł dla pierwszego zespołu. Poszedł bo była perspektywiczna młodzież i udało mu sie zdobyć ytuł. Szacunek za to ale odszedł tworzyć kolejny Dream Team w Lakers. Jordan walczył dla Bulls i stworzył piękkną historie a James tak Swietny gracz ale MJowi moze buty czyścić. Dyskusje o GOAT są śmieszne.

      (4)
  1. Array ( )
    Odpowiedz

    Od kilku lat w amerykańskich mediach wiele mówi się o Bronnym Jamesie, czyli niespełna 18-letnim synu LeBrona Jamesa, i możliwości jego wspólnej gry z ojcem w NBA. Wszyscy zapomnieli o drugim z synów LBJ’a, który przez ostatni rok przeszedł imponującą transformację. Ma 15 lat, urósł ponad 20 centymetrów i jest wyższy od Bronny’ego. Nagle okazuje się, że większe szanse, aby pójść w ślady ojca i grać w NBA ma Bryce, a nie Bronny.

    (-1)
  2. Array ( [0] => contributor )
    PATRON
    Odpowiedz

    Offtop

    Wspomnienie Billa Russella było parę artykułów wcześniej, ale skomentuję to tutaj, żeby nie przepadło. Nie żeby moje przemyślenia były szczególnie ważne, ale musiałem przetrawić tę wiadomość, żeby sklecić parę słów.

    Śmierć Billa Russella poruszyła mnie bardziej niż odejście Bryanta. Nie o tragizm mi chodzi, bo to są dwie zupełnie różne sytuacje, których nie należy porównywać – chodzi mi o aspekt historyczno-sportowy.

    Nie wiem, czy ktoś z Was tak miał, ale dla mnie Bill Russell był prawdziwym ojcem chrzestnym NBA. Jak człowiek się dowiadywał – jako gówniarz – o mitycznych, niebotycznych wyczynach Wilta, to myślał sobie: “to jakiś kosmita, musiał wszystko wygrywać”. A jednak był większy kozak, taki, który PRZENIKNĄŁ tę naszą ukochaną grę i wygrywał raz po raz, i znowu, i dalej. I klepał Wilta. Wilt zdobywał swoje, ale cóż z tego? Gramy w kosza dla statystyk czy pucharów i medali? 🙂

    NBA to amerykański patos, więc sprzedają nam bohaterów. Russell i Wilt, Kareem i Dr J., Magic i Bird, Jordan, Kobe, Shaq, LeBron. A na początku wszystkiego był Russell i to on wygrał najwięcej. Spędzamy całe lata, debatując nad GOAT-em, a rekordu zwycięstw – czyli rekordu rekordów, statystyki najważniejszej w sporcie – żaden z naszych kandydatów nie tyka kijem. Ewolucja gry, zmiana ligi i talentu, przepisów, wszystkiego – to oczywiście ma znaczenie, ale szacunek do zwycięzcy jest nieśmiertelny.

    Bill wygrał 11 tytułów w 13 lat. I zawsze był obecny w świecie NBA jak taki wielki, dobroduszny cień, wiszący nad staraniami kolejnych pokoleń koszykarskich geniuszy. Jego jowialność, śmiech, ale i głęboka mądrość wyzierająca zza oczu były niepowtarzalne. Fragment rozmowy z KG, który wrzucił Admin? CIARKI!

    Do czego zmierzam? Odeszła największa i najstarsza legenda ligi. Śmierć Russella bezpowrotnie odcina nas od mitu założycielskiego NBA, od jej zarania. Wiem, że Oscar Robertson i Jerry West jeszcze żyją, ale to nie oni stanowili symbol wszystkiego, o co chodzi w sporcie. Symbolem i legendą był Russell.

    Bo najważniejsze, o czym jeszcze nie wspomniałem, to fakt, że Russell był tytanem nie tylko jako koszykarz, ale i jako człowiek (pominę wątek walki o prawa człowieka, bo o tym pisał Admin – to wielka i piękna karta jego biografii). I tutaj wracam do punktu wyjścia. Jesteśmy fanami NBA, ale oglądamy erę zmanierowanych gwiazdek, które śpią na górze gwarantowanych pieniędzy, mają coraz większą władzę decyzyjną w klubach i ulegają kaprysom zmiany klubu – bo tak. Niby kochają koszykówkę i poświęcają jej swoje życie, ale jakoś mało komu zależy na wygrywaniu (co ciężko zrozumieć nam, chłopaczkom z Polski, którzy dawali się pokroić za jeden choćby medal na streetballu).
    Bill Russell grał w czasach hulającej segregacji rasowej (jakże odmienna rzeczywistość od dzisiejszego “systemowego rasizmu”), jawnej dyskryminacji (poza boiskiem i na nim), niskich płac (przez co zawodnicy musieli dorabiać po sezonie, stąd mit o grających strażakach i hydraulikach), kiepskich warunków treningowych i komunikacyjnych (nie latało się tak błyskawicznie – a ile meczów się grało w sezonie? Tak, 80, a potem 82); przed meczami wymiotował ze stresu, a potem wychodził na parkiet i sprawiał, jako lider i koszykarz, że jego drużyna wygrywała, bo to BYŁO NAJWAŻNIEJSZE W SPORCIE.

    Mnie to cholernie wzrusza. To jest istota sportu. Z tego samego powodu Michael Jordan ma swój globalny kult, który zakrawa na manię. Bo właśnie on był maniakiem… sportu, a więc wygrywania. I wygrywał. I to się liczy.

    Tylko że Bill Russell wygrywał nie tylko na korcie, lecz także poza kortem, bo walczył o innych ludzi. Narażając siebie, swoją rodzinę. Ale twardo walczył i również zwyciężył.

    Nieskładne wyszły te przemyślenia, ale ciężko ot, tak, podsumować takiego człowieka jak Bill Russell. Czapki z głów, oby dane nam było zobaczyć jeszcze kogoś podobnego 🙂

    (63)
    • Array ( [0] => contributor )
      PATRON

      super komentarz. Podzielam opinie o wielkości Russella. Ojciec Chrzestny NBA to bardzo trafiony tytuł.

      Absolutnie niczego nie ujmując Russellowi powinieneś jednak zwrócić uwagę iż ówczesne wygrane Celtics to zupełnie inna liga. 8 zespołów w lidze. Boston zebrał niesamowity drużynowy talent na tle innych drużyn. Te 11 wygranych w 13 lat tylko uwidacznia jak słabą ligą była NBA. mówimy o latach 50 i 60. Porównywanie tej ery z żadną inną nie ma najmniejszego sensu. Nikt zwycięstw Celtics nie kwestionuje, ani ilości pierścieni Russella ale nie sposób mierzyć tych czasów z obecnymi. Choćby rachunek prawdopodobieństwa na zdobycie mistrzostwa jest totalnie nieadekwatny do aktualnej 30 zespołowej ligi. Czasy Kareema sa odległe i prawie dla nas niezrozumiałe (początek 70 lat -17 zespołów), a czasy Billa to zupełnie inny świat sportu. Lecz Bill to przypadek wybitny bo na placach takich zawodników jak on ,NBA ewoluowała do obecnej formy. Dla mnie zawsze pseudonim Duncana zawsze pasował bardziej do Russella, bo Russel to BIG FUNDAMENTAL najlepszej ligi sportowej na świecie. Jeśli najważniejsze postaci ligi jak MJ, Magic itp. mówią że Russell to pionier, a oni po prostu kontynuowali nierówną na tamte czasy drogę czarnoskórych sportowców na arenie światowej, to ja temu wierze.

      Spoczywaj w pokoju wielki mistrzu!

      (5)
  3. Array ( )
    Odpowiedz

    Do historii Bad Boys A.D. 89 warto dodać, że wygrali finał że Szpitalem LA (kontuzje miał Magic, Worthy i Scott, a Kareem grał na ostatnich nogach) – i wielu ludzi z tego powodu dopisywało im “gwiazdke” i dopiero zacięte finały z młodymi i głodnymi Trailblazers dopełniły historii.
    Druga sprawa to różnica wieku. Często pisze się, że Jordan pokonał Pistons bo ci byli już starzy… Tylko że Thomas jest rok starszy a Dumars jest równolatkiem M.J. Średnią wieku mieli podobną. Ale 3 finały z rzędu i wiele lat sukcesów w P.O. dało się we znaki i to była różnica. Plus Bulls koszykarsko dorośli pod wodzą Jacksona deklasując na 3 lata konkurencję.

    (7)
  4. Array ( )
    Odpowiedz

    Akurat tydzień temu oglądałem film o Pistons z tego roku… Gdyby Tloki z 89 zagraly z teamem z 04, wynik mógłby oscylowac w granicach 70-75 pkt. Piątka z Salleyem, Rodmanem i Laimbeerem czy Edwardsem to byl Rim protection nawet lepszy niz Bena Wallace ‘a… Bad boys, no layups!!! A swoją drogą to chyba nie widziałem dziwniejszego gościa niz Vinny Microwave Johnson. Co koleś miał za dziwny rzut, ruchy nieskoordynowane i jeszcze wszystko mu wpadało, heh…

    (3)
  5. Array ( )
    Odpowiedz

    Czytając to dziwię, się że ktokolwiek tęskni za brutalną koszykówką lat 80-tych. Oglądałem serię Bull-Tłoki w 1990 roku. Łapanie za nogi biegnącego zawodnika, przez leżącego, walenie łokciami, wbijanie palcy w oko. Brakowało by Pippen walnął krzesłem Thomasa w głowę, a Rodman rozbił butelkę od piwa na łysej glacy Jordana. Dzięki Bogu zrobion z tym porządek bo trudno to było nazwać spoertem.

    (4)

Komentuj

Gwiazdy Basketu