fbpx

Linsanity, czyli film familijny rodem z NBA

9

Na początku tego wpisu zaryzykuję stwierdzenie, że fenomen znany pod nazwą Linsanity nie mógł zdarzyć się w lepszym miejscu. Nowy Jork, mekka koszykówki ulicznej, uwielbia takie boiskowe historie i pielęgnuje swoje legendy. Począwszy od tych opowiadanych z egzaltacją na odrapanych ławkach Rucker Park, do tych zrodzonych pod kopułą Madison Square Garden. I tak też jest z legendą Linsanity, krótką acz wciąż niezapomnianą.

A było to tak…

Sezon 2011/2012 rozpoczął się dla Lina bardzo niepewnie. Między 9. a 27. grudnia podziękowali mu Warriors, potem Rockets i dopiero 3 dni po Wigilii załapał się w New York Knicks. Miał 23 lata i dyplom Harvardu, można więc powiedzieć, że świat stał przed nim otworem. Ale nie do końca ten świat z NBA. Z bagażem doświadczeń mniejszym niż 30 meczów w karierze (dla Golden State) był ligowym planktonem bez większej tożsamości.

Knicks zdecydowali się postawić na niego, oferując mu ostatnie miejsce w składzie. Sezon rozpoczęli bardzo w kratkę, od 7 zwycięstw w 20 pierwszych spotkaniach. Wówczas, pod naporem kłopotów kadrowych, kontuzji i gorszej dyspozycji pierwszoplanowych postaci w zespole, coach Mike D’Antoni odgrzebał na ławce Jeremy’ego. I, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ten zaczął grać jak z nut, niczym w jakimś sportowym filmie familijnym, o dzieciaku, który znalazł magiczne buty. Najpierw linijka 25/7/5 w (wygranym) meczu z New Jersey, potem 28 punktów i 8 asyst z Utah, kolejno 23 punkty z Waszyngtonem, aż w końcu nadszedł ten mecz:

Przez pierwsze 3 minuty zaliczyłem chyba cztery trafienia i mówię: hej, to świetne uczucie, mam dobry rytm, lecimy z tym. Nigdy nie słyszałem by w Garden było tak głośno [Lin]

Knicks wygrali siedem meczów z rzędu, w czasie których statystyki Lina poszybowały do poziomu 23.9 punktów 9.2 asyst i 2.4 zbiórek przy 50% skuteczności z gry. Było to jedenaście spotkań rozegranych w ciągu 19 dni i dziewięć z nich zakończyło się zwycięstwem Nowojorczyków. W tym czasie okresowo ze składu wypadały największe gwiazdy zespołu jak Carmelo Anthony czy Amar’e Stoudemire. NYK, z drużyny na którą nikt nie stawiał, stali się sensacją ligi. J-Lin zaś wyglądał nie tylko jak All-Star, ale prawdziwy lider, biorący na siebie ciężar gry w ostatnich momentach. Clutch!

Linsanity

Media z miejsca podłapały temat. Rozpisywano się o nowym fenomenie, z połączenia imion Lina i jego dziewczyny Anity (dobra, żartuję) powstało Linsanity. Pojawiły się głosy, że Jeremy powinien wystąpić w Meczu Gwiazd, niestety jego iskra zgasła tak szybko, jak się pojawiła. Po trzech tygodniach “rzeźni” jego dyspozycja trochę się ustabilizowała w początkach marca. Ogółem zaliczył sezon na poziomie 15/6/3 przy bilansie 15-10 jako starter. Potem, po trzech kolejnych tygodniach (24 marca) zawodnik zakończył zmagania przez kontuzję lewego kolana, która kosztowała go również udział w playoffs.

Być może z nim na pokładzie Knicks zdołaliby nieco bardziej postawić się idącym na mistrza Miami (przegrali 1-4), ale z Linem czy bez byli w tamtej serii skazani na pożarcie. Kto pamięta jaki strach budzili wtedy w lidze Heat, ten wie, że przed tym smokiem nie było ucieczki, tylko trwoga:

Post-sanity

Ogółem Jeremy Lin rozegrał 35 meczów jako zawodnik Nowego Jorku. Kolejno podpisał kontrakt na trzy lata i 25 milionów z Houston Rockets (Knicks mogli wyrównać ofertę, nie chcieli). W 2014 roku trafił do Los Angeles Lakers, rok później jako wolny agent stał się zawodnikiem Charlotte. Kolejno przewinął się przez Brooklyn, Atlantę i Toronto, gdzie w 2019 roku, w mocno już zmarginalizowanej roli, zdobył tytuł mistrzowski. Już nigdy po Nowym Jorku nie udało mu się powtórzyć takiej dyspozycji jak podczas wspomnianych spotkań w uniformie Knicks, chociaż w kolejnych klubach grał sporo minut i pełnił rolę startera.

Co tam słychać, Jeremy?

Aktualnie zawodnik pozostaje bez klubu. Zeszły sezon rozegrał w barwach Bejing Ducks, jednym z największych klubów chińskiej CBA. Zdobywał dla nich 13.4 punktów 4.7 asyst i 3.6 zbiórek w ciągu 22 minut na mecz, trafiając 42,3% swych rzutów z pola i niezłe 39,2% trójek.

 

#The movie

Niedługo na antenę trafi film dokumentalny poświęcony fenomenowi Jeremy’ego. Wszyscy spragnieni powrotu do tamtych wrażeń będą mogli je sobie odświeżyć, a nowy narybek koszykarskich kibiców (wszak to już ponad 10 lat od Linsanity) otrzyma doskonałą okazję, by się z nimi zapoznać. Produkcja zatytułowana “38 at the Garden” trafi na antenę HBO Max już 11 października. Nie dalej jak wczoraj do sieci trafił trailer, oto i on:

Po obejrzeniu zwiastuna? Jestem zdania, że to jest taki film, jaki chciał nakręcić Spike Lee przy okazji “Kobe doin’ work”. Tyle, że nie trafił z biletami na dobre spotkanie. No cóż, nie od razu Rzym zbudowano. Obejrzycie? Do przeczytania!

[BLC]

9 comments

  1. Array ( )
    Odpowiedz

    Lin jest przykładem, że przy odpowiedniej ekspozycji i szczęściu nawet taki benchwarmer w NBA to bardzo dobry poziom. Inna sprawa, że mając średnią 11pkt na mecz w karierze może być zadowolony, bo wyciągnął bardzo dużo z tej kariery 🙂

    (10)
  2. Array ( )
    Odpowiedz

    kobe doin work pamietam ten dokument bardzo fajny pokazywal mecz nba ‘od kuchni’ relacje zawodników, wykonywanie zalozen to jak kto sie zachowuje na parkiecie czego nie widac normalnie. Fakt ze mecz byl dosyc nudny, sprawa gustu

    (1)
  3. Array ( )
    Odpowiedz

    Dzięki BLC, fajnie się to wtedy oglądało, gdyby nie jego dyplom Harvardu to człowiek by pomyślał: “Hej, przecież to mogłem być ja!” 😉

    (9)

Komentuj

Gwiazdy Basketu