Yogi Ferrell: diamond in the rough
Na bogato zapisanych kartach historii NBA nie brak opowieści o szansach. Wiele z nich to iście filmowe historie bajecznego talentu, który, jak chociażby w przypadku Allena Iversona, pomógł wyrwać się z biedy i patologii. Bywają wśród nich również przypadki stanowiące niemal kalkę scenariusza filmu The Air Up There, kiedy to samorodny i ponad dwumetrowy atleta tylko czeka na odkrycie w jakimś dalekim zakątku.
Historia NBA zna również przypadki szans straconych. Len Bias czy Leon Smith to tylko pierwsze z brzegu nazwiska. Były też szanse okupione kłamstwem, chociażby ta Sama Bowie, który zataił stan zdrowia na treningach przed draftem. W konsekwencji został wybrany przed samym Michaelem Jordanem i jak sam mawia do dziś:
Wiecie co, hejterzy? Musicie się z tym pogodzić!
Deal with it!
Nosiłem się kiedyś z zamiarem napisania artykułu o graczach znikąd, którzy na swoją szansę zasłużyli tylko i wyłącznie ciężką harówą. Ludziach, którzy często nie byli ani przesadnie utalentowani, ani obdarzeni warunkami fizycznymi, a mimo to przetarli sobie szlak do NBA. John Starks, Jeremy Lin, Kendal Marshall i im podobni. Czasem ich gwiazdy świeciły krótko, a czasem stawały się solidną marką w najlepszej lidze świata. Ich ambasadorem dzisiaj może być Isaiah Thomas i jego motto “Pick me last again!”
Myślę, że do tej ostatniej grupy z powodzeniem możemy zaliczyć również bohatera niniejszego artykułu. Yogi Ferrell, bo o nim mowa, dopiero zaczął rozpychać się łokciami w drodze na koszykarski szczyt. Jak potoczy się jego historia?
Kiedy po raz pierwszy, usłyszałem o 32 punktach jakiegoś no-name’a (9/11 zza łuku!) w meczu Mavericks z Portland, szybko zajrzałem do internetu, by prześledzić jego dotychczasowe poczynania. Gość od lipca do grudnia dwa razy podpisywał kontrakt z Brooklyn Nets i dwa razy był przez nich zwalniany. Na boisku ocierał się o “tryliony” (mecze, gdzie jedyną odnotowaną statystyką zawodnika jest czas gry), ale od takich występów, będących domeną znanego fanom dawnego Chicago Juda Buechlera, zawsze uratowała go jakaś asysta lub punkcik. Ogólnie mówiąc, nic ciekawego. Dużo lepiej za to radził sobie w D-League, grając w Long Island Nets był nawet uczestnikiem NBADL ASG.
Nie czarujmy się jednak, któż z nas śledzi regularnie D-League? Gdyby na tym się skończyło nigdy byśmy o tym 183-centymetrowym rozgrywającym nie usłyszeli. Do tego potrzeba mu było dużo wiary w siebie i trochę szczęścia.
Skąd jesteś, chłopcze?
Gdyby nie kontuzje, nigdy nie doszłoby do podpisania kontraktu z Yogim Ferrellem, a właściwie z Kevinem Duanem Ferrellem Juniorem, bo tak się naprawdę nazywa. Urazy Derona Williamsa i JJ Barei spowodowały, że włodarze Mavericks musieli łaskawym okiem spojrzeć na rezerwy D-League. Ich pierwszym typem był jednak nie Yogi, a Pierre Jackson z Texas Legends.
Nie spełnił on jednak pokładanych w nim nadziei i 26. stycznia podziękowano mu. Trochę słabo wyszło, bo w swoim ostatnim meczu, kiedy to stawał naprzeciw samego Russella Westbrooka i, oddajmy mu to uczciwie, że stawał całkiem nieźle (9 punktów, 4 asysty, 4/8 z gry, 1/1 zza łuku w 13 minut) naciągnął sobie pachwinę i musiał zejść z boiska. Dwa dni później zadzwonił telefon Yogiego Ferrella. Zaoferowano mu 10-dniowy kontrakt, z miejsca mówiąc, żeby sobie po nim za dużo nie obiecywał, ale on wcale nie zamierzał wypuścić już tej szansy z rąk.
Ze strony Mavs cała sytuacja wyglądała jeszcze bardziej szalenie. Po kontuzjach JJ’a i D-Willa oraz jeszcze kolejnej, Pierre’a Jacksona, Donnie Nelson i Michael Finley przedstawili właścicielowi franczyzy, Markowi Cubanowi, listę trzech kandydatów na zapełnienie luki na jedynce. Ich zdaniem, każdy z tych graczy prezentował zbliżony poziom, więc chcieli żeby to Cuban, zawsze aktywnie angażujący się w sprawy klubu, podjął tę decyzję. Ekscentryczny Mark rzucił okiem na prospekty i odparł:
Ja tu widzę remis, ze wskazaniem na tego chłopaka z Indiany.
I tak stanęło na Yogim.
Proud to be a hoosier
Możecie wszystko zwalić na intuicję lub łut szczęścia, ale na decyzję Cubana wpływ miało coś jeszcze. Otóż również należy on do dumnych fanów Hoosiers, bo sam także kończył uniwerek w Indianie.
Jest coś szczególnego w chłopakach z Indiany. To jakiś inny gatunek koszykarzy. Nie wiem, czy to kwestia nastawienia psychicznego czy treningu, ale jest coś, co ich wyróżnia [Yogi]
CZYTAJ DALEJ >>
W artykule jak ten mysle powinna znalezc sie tez metryczka parametrow fizycznych, ale i tak dobra robota.
183 cm 93r
Mnie najbardziej nurtuje czemu on ma na “imie” Yogi. Warto obserwować Dallas, pewnie zrobią play offy.
Jego prawdziwe imię to Kevin
A ja pracuję w Decathlonie. Tez nieźle jak na gościa, któremu nikt nie dawał większych szans.
Ja pracowałem na zmywaku na emigracji. Też nieźle jak na gościa, który sie nawet do draftu nie zgłosił.
A ja pracuję na recepcji i podaje klientom kawę, też nieźle jak na gościa z ambicjami.
Będąc w atmosferze ostatnich dni, proponuję napisać artykuł o Oakley’u . BLC? 🙂
Koleś pokazuje że mimo braku wzrostu i bycia skreślanym przez prawie wszystkich można osiągnąć wiele,jestem fanem.
Obecny bilans Mavs z Ferrellem to 6-2. Art pisalem w czwartek, pozdrawiam Czytelnikow
dla mnie i tak mistrzostwem świata, jeśli chodzi o gwiazdy znikąd, był Sundiata Gaines i jego trójka na wygraną…. nawet nie pamiętam który to był rok, ale historia niesamowita 🙂
a co do Yogiego to cóż, życzę z całego serca powodzenia!!
Mam nadzieję, że jego przygoda potrwa jak najdłużej, wygląda na pozytywnego, nie poddającego się i ciężko pracującego gościa, fajny art.
ogladając tylko highlightsy mam wrażenie , że przeciwnicy go po prostu nie doceniają. Albo przechodzą pod zasłoną , albo zostawiają miejsce , albo od razu zakładają, że poda . Zobaczymy jak sobie poradzi jak go zaczną porządnie kryć :p ale ogólnie ciekawy zawodnik z potencjałem i niesamolubny !
To uczucie, gdy wiesz, że publiczność Cię nie zna, inni zawodnicy coś tam kojarzą, wzrostu brak, a Ty nagle jesteś starterem i rzucasz w meczu sto trójek na kosmicznym procencie, w trakcie gdy przeciwnicy zajmują się drapaniem po głowie i rozmyślaniem co tu się właściwie wydarzyło. Młody na bank czuje się jak pan wszechświata po takich meczach. Super art!