Poza zasięgiem, czyli witamy w koszykarskim „The Zone”
Nie dajcie się zwieść tytułowi. Wbrew pozorom nie będziemy dzisiaj prawić na temat obrony strefowej. Warto przyjrzeć się dużo ciekawszemu zjawisku, które wiążę się bezpośrednio z tym samym słowem, ale wielu powie Ci, że z defensywą raczej tego fenomenu nie kojarzy.
Niejednokrotnie podczas oglądania spotkań NBA, jesteśmy świadkami rzeczy, których na co dzień się nie widzi. Chodzi mi tutaj głównie o wyczyny strzeleckie. Możesz grać w koszykówkę codziennie od 10 lat, ale rzucenie 40/50/81 punktów w jednym spotkaniu musi zawsze robić na Tobie wrażenie. Niezależnie od poziomu ligi, w której pomykasz.
Co można powiedzieć o takim delikwencie, dla którego kosz ma średnicę dwóch metrów, a defensywa nie istnieje? He’s in the zone. Bardzo kolokwialnie parafrazując – jest w strefie.
Na to, ile w danym meczu rzucisz punktów, ma wpływ niezliczona ilość czynników. Pomijam takie oczywistości jak forma strzelecka, ogólne samopoczucie i poziom gry drużyny przeciwnej. Wielu działa według zasady, że złej baletnicy to i rąbek u spódnicy, więc nie dziwi mnie już właściwie żadne kryterium. Zbyt luźne buty, krzywe klepki w parkiecie, obecność dziewczyny na trybunach, brak rękawa na przedramieniu. Warto respektować każdy aspekt.
Aby zawitać do strefy, wszystkie te czynniki muszą zostać spełnione perfekcyjnie. Jak wiemy, wielu już do perfekcji dążyło, ale skutki były mierne. Tym bardziej więc, jest to nie lada wyczyn, żeby chociaż na chwilę znaleźć się poza tytułowym zasięgiem.
Wielu psychologów i ekspertów sportu uważa, że zbliżamy się powoli do granic możliwości ludzkiego ciała. Szczególnie widoczne jest to w lekkoatletyce. Dodatkowo, wszyscy zawodnicy mają równomierny dostęp do metod treningowych, oprzyrządowania sportowego, diet, lekarzy. Wielu z nich jest nawet podobnej postury. Dlaczego więc jeden biegnie szybciej a drugi wolnej? Czemu jeden regularnie rzuca 30 punktów, a drugiemu udało się to kilka razy w życiu?
czytaj dalej >>
kazdemu mysle sie trafilo cos na miare jego wlasnego “the zone”. Jasne ze na poziomie najlepszej ligii świata gra tylko paredziesiat osob na swiecie. Warto jednak sie cieszyc wlasnymi, malymi sukcesami 😉
miałem coś takiego.. nic wtedy nie słyszałem.. krzyków z trybun ani kolegów z drużyny. zwyczajnie ich nie rozumiałem. i nawet nie myślałem o n ic h i grałem sam. przeciwko przeciwnej drużynie. to jest jak jawa we śnie. po prostu się dzieje. myślę że każdy przeżywa to na swój sposób. ja przeżyłem to tak.
U mnie na “to be in the zone” mówi się po prostu (jakkolwiek to nie brzmi): “mieć gałę”.
każdy ma dni ze mu siedzi zewsząd ;]
Możesz być jak Kobe Bryant, który w każdy meczu w 4 kwarcie osiąga poziom The Zone dla zwykłych super gwiazd ligi. Jednak gdy on osiąga The Zone na swoim poziomie, kończy się to 81 pkt
Fajny art 🙂 ciekawe czy już na wszystkie moje komentarze dostałem odgórnie konieczność akceptacji z Waszej strony, jeśli tak czuję się wyróżniony 😉
Nie powiem, takie dni zdarzają się każdemu kto gra w basket. Po prostu THE ZONE ;]
Faktycznie, zdarzają się mecze, gdzie jest się całkowicie skupionym i wszystko wpada, czasem z naprawdę trudnych pozycji, bardzo przyjemne uczucie, komu się przytrafiło coś takiego, ten wie o co chodzi.
to “the zone” to nie bajka, faktycznie istnieje takie coś, a w psychologii ogólnie nazywane jest stanem “flow”
coś na temat http://www.youtube.com/watch?v=TSp6bQnnkE4